Wolność słowa według słownika języka polskiego to prawo do swobodnego wypowiadania swoich myśli, czyli prawo do posiadania własnego zdania. Obecnie coraz częściej uznawane jako reguła postępowania, podlegająca pewnym ograniczeniom. Można uznać, że Internet stał się tym przekaźnikiem, który propaguje obszar wolnej wymiany myśli. Mówimy o swobodnym komunikowaniu do momentu, gdy działamy w służbie moralności, szanujemy innego człowieka, bądź nie łamiemy prawa. W Polsce wolność słowa ograniczona została m.in. przez Konstytucję i Kodeks karny. Oznacza to, że do odpowiedzialności karnej zobowiązane są osoby lub organizacje, które promują m.in. totalitaryzm, nazizm, obrażają uczucia religijne innych osób, mają uprzedzenia na tle rasowym, etnicznym lub innym.
Mieliśmy niegdyś cenzurę prasową, dziś takiej cenzury nie mamy. Teraz pojawia się kwestia: czy wolność słowa obowiązuje także w Internecie i czy jest ona w jakiś sposób zagrożona? Analizując dłużej zagadnienia cenzury w Internecie należałoby zastanowić się, kto jest w tym medium napastnikiem, a kto jego ofiarą. W tym artykule nie zajmę się rozstrzyganiem takich zjawisk, jak promocja treści pornograficznych, czy dotyczących przemocy, lecz cenzurą nałożoną przez wyszukiwarki (Google) na wnioski instytucji państwowych i sądów.
Wyszukiwarka Google daje użytkownikowi gwarancję, że wyszukane treści będą dotyczyły interesujących go haseł, poukładanych według popularności i w dodatku bez cenzury. Przed niespełna dwoma laty na jednym z polskich blogów umieszczono artykuł zarzucający Google „ocenzurowanie” tekstu „Żydzi a Powstanie Styczniowe i jego planowo antypolski wymiar”.
Po wpisaniu w interfejs wyszukiwawczy wyrażenia „powstanie styczniowe” na google.pl i przykładowo na google.fr wyniki różniły się – polska wersja Google zwracała znacznie mniej wyników (ok. 30%). Dodatkowo w polskiej wersji wyszukiwarki artykułu nie było wcale, natomiast we francuskiej wersji znajdował się na pierwszej stronie. Jeszcze na początku 2013 roku, po wpisaniu hasła „powstanie styczniowe”, wyszukiwarka nie odnajdywała tekstu na pierwszych kilkunastu stronach dla tego konkretnego hasła (można go było znaleźć po wpisaniu innych fraz). Obecnie na wyżej podane zapytanie wyszukiwarka wyświetla artykuł na trzeciej stronie. To jest skrajny przypadek, który wyjaśnić mogę tylko działaniem algorytmów dostosowujących wyniki do popularności
tekstu.
Wyszukiwarka Google regularnie indeksuje zasoby sieci, dzięki czemu użytkownik ma lepszy dostęp do szukanych treści. W zależności od rodzaju strony aktualizacja indeksu odbywa się z różną częstotliwością (np. blogi i serwisy informacyjne nawet kilkadziesiąt razy w ciągu dnia). Już w 2002 roku, w ramach projektu Berkman Center, wykazano, że indeksowanie w różnych wersjach serwisu Google jest odmienne. Porównano wyniki przeszukiwania Internetu w google.com oraz w wersjach lokalnych wyszukiwarki. Okazało się, że w wersji francuskiej i niemieckiej, Google nie indeksuje 113 stron podawanych przez oryginalny serwis. Zauważono, że z bazy usunięto strony dotyczące treści nazistowskich i antysemickich oraz stronę piętnującą religie inne niż chrześcijaństwo. Autorom projektu nasunęło się bardzo ważne pytanie: czy Google – główna usługa wyszukiwawcza dla większości internautów na świecie – ma prawo do cenzury? Na te pytanie odpowiedział rzecznik Google, który stwierdził, że wszystkie działania korporacji miały charakter cenzury treści niezgodnych z prawem danych krajów.
Od 2010 roku Google informuje swoich użytkowników o żądaniach usunięcia treści, składanych przez władze państwowe. Jak podaje najnowszy raport z II półrocza 2012 roku, z wyszukiwarki Google, YouTube oraz serwisu Blogger ocenzurowano w Polsce aż dwa razy więcej danych niż pół roku wcześniej, a rząd i policja odpowiadają za 25% tych przypadków. Z zestawienia wynika, że zgłoszonych zostało osiem wniosków, w tym jeden bezpośrednio za krytykę rządu. Dotyczyły one takich wykroczeń jak złamanie prawa autorskiego i zniesławienie. Z raportu dowiadujemy się również, że cztery spośród złożonych wniosków nie rozpatrzono pozytywnie i danych nie usunięto z wyszukiwarki. Czy kiedykolwiek dowiemy się o jakie treści chodziło?
W 2011 roku zrobiło się głośno o wyjątkowo kuriozalnym wyroku, który zapadł w przypadku internauty, który na prywatnym blogu krytykował bez wulgaryzmów i rzucania oskarżeń, panią burmistrz Mosiny, Zofię Springer. Sąd pierwszej instancji skazał blogera i dziennikarza na 10 miesięcy ograniczenia wolności, prace społeczne i roczny zakaz wykonywania zawodu, wyrok został po apelacji uchylony. Osoby publiczne są niechybnie narażone na krytykę ze względu na swoją działalność w życiu społecznym. Niestety różnica między krytyką a atakiem na dobre imię danej osoby jest niewielka.
Cenzura w Google jest coraz bardziej niepokojąca. Z roku na rok wzrasta procent usuwanych treści, a wnioskodawcy coraz częściej nie mają oporów przed zgłaszaniem stron. Narzędzie to jest często i chętnie wykorzystywane przez rządy, przedsiębiorstwa i użytkowników. W porównaniu z rokiem 2010 ilość żądań usunięcia danych treści wzrosła o ponad tysiąc procent. Na sam koniec nasuwa się gorzki wniosek: są jeszcze ludzie i organizacje (rządowe!), które myślą, że mogą wpływać na opinie internautów. Niestety jedyny sposób walki z niepochlebnymi opiniami jest ich usuwanie, a nie
budowa rzetelnego wizerunku i odpowiedzialne przeciwstawianie się krytyce.
Autor: Weronika Dziadul
Przedruk z czasopisma „Między Regałami” nr 16, s. 13 (http://sdkn.strikingly.com/#